czwartek, 24 lipca 2014


„Pierwszy dzień tygodnia” – opowiadanie, autor : Sewer Ukleja


Witold oczekiwał z wytęsknieniem na poniedziałek… Czuł zmieszanie, kiedy przyszedł kolejnego dnia do pracy, znów jechał tym zatłoczonym autobusem -
siedział samotnie – znalazło się ostatnie wolne miejsce. Ludzie zmartwieni rankiem, choć świeciło słońce, a kwiaty przebijały się przez wierzchnią warstwę gleby. Zza przezroczystej szyby nie było słychać ptaków -
jedynie resory mobilnego pojazdu i chylenie na wszystkie strony miejskiego świata. Zerkał tylko na maski aktorów – w co oni grali? W cierpienie, smutek, obojętność – w bezgraniczną kretyńską wesołość? Nie wiedział tego…
Nie chciał pamiętać i wiedzieć, że żyje w mieście o populacji nie przekraczającej stu pięćdziesięciu tysięcy…
Wysiadł z niebiesko-żółtego autobusu… Całkiem niedawno autobusy były jeszcze czerwone… Przepuścił w przejściu kobiety i starszych mężczyzn, a także dzieci jadące do szkoły… Nie zawieszał oka na reklamach, którymi były oklejone szyby -
obserwując już tylko na postoju w czasie teraźniejszym ruch jednostajnie nieprostoliniowy robotników układających
płytki chodnikowe… Życie jest jak polska autostrada – cholernie brzydkie – pomyślał… Minął pracusiów i człowieka o czerwonych,
przekrwionych oczach, w których głębi wyczytał pustkę i brak nadziei, a także jakiś nieodgadniony wstyd…
Wszedł do sklepiku, w którym „urzędował” jako sprzedawca…
- Dzień Dobry! – rzekł chyłkiem.
- Witamy! – odpowiedział głos pierwszej kobiety za ladą z szerokim serdecznym uśmiechem.
- Dobry!… – z lekkim zażenowaniem dopowiedział jakby przytłumiony ryk grubasa o oślizgłym usposobieniu, które można było wyczytać z oczu. Kierownik…
Poszedł na zaplecze, aby ubrać strój roboczy „Żabki”… Zielone – i kumka w trawie – pomyślał…
Na szczęście dziś jest piękna pogoda, więc Jozin z Bazin nie będzie się mnie czepiał. Czeskie filmy skończyły się już dawno z postępem w renowacjach PKP.
- Dobra! Poukładaj towar na półkach… Podłogę przeleciała Baśka rano.
Ruchomy czas pracy w sklepach spożywczych to dobra rzecz.
Zaczął najpierw od płatków śniadaniowych, następnie konserwy – i piwo „Zagłoba”, które wcześniej dostarczono…
- Jakiś absurd? – Pomyślał… Konfitury na półce były lekko „niewyraźne” – rozmywały się wśród reszty towaru -
a właśnie „Konfitury Babci Jadzi” schodziły z półek piorunująco szybko… Pomyślał, że pewnie w innych sklepach też
schodzą tak szybko z półek, więc nie będzie problemu, że będą lekko ukryte – niewysunięte – bo starsze Panie tutaj po nie przychodzą…
Do sklepu weszła nagle Pani w podeszłym wieku. Miała na sobie moherowy beret, a na nosie okulary… Uśmiechnęła się serdecznie.
- Dzień Dobry! – rzekła szczerząc zęby.
Jej pomarszczona twarz zdradzała dobroć i nieposkromioną żądzę życia, utajoną wewnętrzną duchowość, którą eksponowała – manifestując
przynależność do klubu „Mudżahedinów” – jak mawiał syn Witolda o starych dewotkach…
Zatrzymała się przy stoisku z gazetami i łypnęła okiem na gazety – „Show”, „Gala”, „Wysokie Obcasy”, „Uwarzam Rze” – dokładnie w takiej kolejności,
co spostrzegł Witold… Patrząc na okładkę „Wysokich Obcasów” posmutniała i westchnęła…
- W czymś mogę pomóc? – zapytał Witold.
- Czy wie Pan, że Jerzy Urban ostatnio zakłada spódniczki, aby szydzić z Prezydenta?
- Wiem, że Bóg umarł – tak jak pierestrojka podczas każdej dostawy towaru…
Z zaplecza wypełzł kierownik… Jechało od niego papierosami. Miał zepsute zęby, więc ciągle zaciskał je w złości, aby nie ujawnić swoich sardonicznych gestów, które firmowały jego nonszalancką postawę.
- Proszę Pani – ojejku! Och! była tu Pani wczoraj i kupiła Pani pieluszki. Jak się czuje wnusio? – uśmiechnął się przymilnie.
- Wnuczek rośnie jak na drożdżach – roześmiała się starsza Pani – tylko ciągle jeszcze nie wie, że buchalteria się nie opłaca -
rachunki już zapłaciłam, bo mąż zupełnie sobie z tym nie radzi… Biedaczyna… Ostatnio używał niebieskich tabletek, aby stanąć na wysokości
zadania, gdy młody zesrał się do nocnika stojącego w salonie tuż pod obrazem rodzinnym… Ach – sielanka… Myślę, że buraki cukrowe będą lepsze dzisiaj
niż kupno pampersów. Proszę Pana. Przepraszam za nietakt, ale chyba kupię – wezmę „Show”… – zarechotała.
Obsługa lekko się zmieszała…
- Złoty pięćdziesiąt, proszę. – rzekł Witold, powstrzymując śmiech.
- Sic transit gloria mundi… – łypnął okiem kierownik.
Pani wyszła z dumnie podniesioną głową – drzwi się same zamknęły – tak jak i otworzyły.
Z dworu słychać było już tylko szczekanie pasa, a potem pisk i skamlenia…
Dzień toczył się dalej – jak w każdej innej baśni…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz