czwartek, 24 lipca 2014


„Spotkanie po latach” – opowiadanie, autor : Sewer Ukleja


Miała na imię Noemi a on – Rysiek. Spotkali się po latach, lecz jak to wieść życia głosi – nie byli już tacy sami jak za pierwszego życia bądź śmierci ich nieuchronnej miłości pogrążonej jak zwykle w bezdennej rozpaczy. Rysio nalegał na spotkanie, myśląc o tym, co mu kiedyś przyniosła przeszłość – wyzwoloną kobietę o niebieskich krystalicznie oczach, blond włosach i przenikliwym uśmiechu, którego nie mógł zapomnieć. Ciało wyryte w marmurze przez Demokryta – Afrodyta by była zazdrosna. Atena tylko pobłażliwie mogła pogłaskać pukle marmurowych włosów, aby dochować wierności przysłowiu „DUPA(lex) sed lex”…
Spotkali się w parku. Wypłosz – bo tak o sobie mniemał – przyniósł termos z herbatą oraz paczkę ciasteczek. Był ubrany w modny płaszcz jakiejś nieznanej marki, dżinsy, czarne adidasy firmy jak to zwykł mawiać – „Adadis” oraz koszulkę z przekreślonym Cze-Gewarą… Sam nie wiedział, na co liczył. Może chciał zobaczyć, co się zmieniło w myśleniu tej „laski”. Może chciał się dowiedzieć, czy zmienił ją czas, który nieustannie płynie, a jednak stoi w miejscu. Oboje byli już dojrzałymi ludźmi wiedzącymi czego chcą od życia – natomiast jak życie życiem – los płata nam różne małpie figle.
Siadł na ławce w ten pochmurny choć jednak ciepły dzień – ale mimo to wilgotny, lekko wietrzny.
Wyciągnął ciasteczko z paczki, schrupał, sięgnął po notatki, które nosił ze sobą jako wieczny student usunięty z uczelni za niesubordynację i obrazę rektora. Wyciął na kartoniku wizerunek Lenina i „poszła” breja wprost na
drzwi wejściowe Uniwerku – pod spodem wybazgrał tagiem napis „Śmierć Konfidentom”…
Teraz tylko wzdychał i siedział na tej cholernej ławce, wyciągnął papierosa – zanotował :
„ŚRODA – kurewski dzień”…
Park był już się zielenił. Łopian śmierdział jak zwykle, wysoka nieskoszona trawa pod zielonym mostem widniała niczym antena radarowa napięta pod jarzmem wiejącego lekko wiatru. Szare murki okraszające park były byle jakie tak jak brudna woda w płynącej obok rzece – Odrze. Obok wały i zniszczony płac zabaw…
Dorosłość… Spojrzał na wysypaną żwirem dróżkę okraszoną po bokach kostką brukową…
- Sartre miał Rację… Knajpa „Neptun” to nie najlepsze miejsce na rozważanie filozofii sokratejskiej, która na nikim nie robi wrażenia… Nihil Novi – ja pierdolę!… – pomyślał, mrucząc pod nosem.
Był nachylony i nie wiedział, co zanotować w dzienniczku. Pod każdą datą powstawał szkic służący mu warsztatowo do kształcenia jego pasji malarskiej, którą szlifował, ale nie mógł zdecydować się na Akademię – Picasso plus Realizm to nie jego ideał. Nachylił się, ale nie wiedział, co napisać – patrzył tylko na śmierdzące liście łopianu…
- Hej! – usłyszał spokojny głos zza pleców.
Odwrócił się, a tam jak znalazł znów ta sama – tylko przewleczona welonem obojętność, jakieś dziwnej niewypowiedzianej niedostępności i zmieszania, powagi i wesołości – stała Noemi ubrana w krótką wełnianą spódniczkę,
szpilki na niewysokim podbiciu, jedwabne wzorzaste pończochy, białą skromną bluzeczkę i żakiet. Miała na nosie okulary, zza których rzucała badawcze spojrzenie.
- Hej! Hej! Aby nie Hejki! – uśmiechnął się i wstał, notatnik spadł na ziemię – usiądziesz?
- Okej. Super, że Cię znowu widzę. Jak życie? – zapytam na wstępnie, aby nie przeciągać, bo mam spotkanie biznesowe za pół godziny. – zamyśliła się i spojrzała na zegarek. – Wal śmiało! – rzuciła z unosząc kąciki ust.
- Chciałem się spotkać, aby wiesz?… Masz to? – spojrzał na jej teczkę.
- Tak, Rysiek – mam. Nic się nie zmieniłeś. – puściła oczko.
- Wiesz, jak trudno jest mężczyznom w dzisiejszych czasach… – wyjął papierosa z paczki i zapalił – pracuję dorywczo w Tesco i… wyrzucili mnie ze studiów.
- Bo ty jesteś wieczny student i do niczego w życiu nie dojdziesz, jak będziesz się dalej szlajał po mieście, malując pociągi stojące na stacji… Graffiti to kontrkultura, jak sam mi kiedyś tłumaczyłeś?
- Ja ci nie musiałem tego tłumaczyć. Jesteśmy dziećmi popkultury łączącej się z kontrkulturą, ale starajmy się ją jakoś wykorzystać do szczytnych celów. – sapnął z rozłożonymi rękami.
- Andżelika opowiadała mi ostatnio o twoim wyczynie… Doprawdy – gdzie ty masz rozum, Rysiu?
Wtedy już go nie miałeś, więc musieliśmy się pożegnać.
- Ech… – stare dzieje, ale ja to pamiętam trochę inaczej. – zaciągnął się dymem i spuścił oczy – Miałem tylko kawalerkę, którą do tej pory mam… Chciałaś czegoś więcej od życia – a ja pozwoliłem ci odejść -
natomiast to ty miałaś łzy w oczach, Bejbe.
- Nadal jesteś Piotrusiem Panem, Rysiu? – rzekła z zaciekłą obojętnością.
- Kapitan „Hak” rządzi naszym krajem, kochanie, więc możesz tak mnie zwać. A twoja matka nadal jest z tym gburem, czy ją rzucił? – sarknął.
- Rysiu – skończmy ten cyrk. Masz to, o co prosiłeś. Proszę! – wyjęła dokumenty z teczki.
- OKI, dziękówka, mała.
- Muszę już iść.
Pocałowała go w policzek. Puściła oczko i ruszyła w swoją stronę.
Patrzył tylko jak jej kształtne biodra się kołyszą, ale wiedział, że to tylko kolejny raz, gdy ona gra – jak każda kobieta, z którą wcześniej miał do czynienia… On już nie chciał grać – był tym zmęczony.
Podniósł notatnik i zerknął okiem na dokumenty, które mu wręczyła…
- Wiedziałem, że rektor to jej ojciec, uczelnia stoi otworem…
Banalne słońce wyszło zza chmur, a on banalnie zaczął szkicować drzewo.
- Wincenty Kadłubek był idiotą – zupełnie jak ja… – burknął i rzucił papierosa na ziemię.

„Pierwszy dzień tygodnia” – opowiadanie, autor : Sewer Ukleja


Witold oczekiwał z wytęsknieniem na poniedziałek… Czuł zmieszanie, kiedy przyszedł kolejnego dnia do pracy, znów jechał tym zatłoczonym autobusem -
siedział samotnie – znalazło się ostatnie wolne miejsce. Ludzie zmartwieni rankiem, choć świeciło słońce, a kwiaty przebijały się przez wierzchnią warstwę gleby. Zza przezroczystej szyby nie było słychać ptaków -
jedynie resory mobilnego pojazdu i chylenie na wszystkie strony miejskiego świata. Zerkał tylko na maski aktorów – w co oni grali? W cierpienie, smutek, obojętność – w bezgraniczną kretyńską wesołość? Nie wiedział tego…
Nie chciał pamiętać i wiedzieć, że żyje w mieście o populacji nie przekraczającej stu pięćdziesięciu tysięcy…
Wysiadł z niebiesko-żółtego autobusu… Całkiem niedawno autobusy były jeszcze czerwone… Przepuścił w przejściu kobiety i starszych mężczyzn, a także dzieci jadące do szkoły… Nie zawieszał oka na reklamach, którymi były oklejone szyby -
obserwując już tylko na postoju w czasie teraźniejszym ruch jednostajnie nieprostoliniowy robotników układających
płytki chodnikowe… Życie jest jak polska autostrada – cholernie brzydkie – pomyślał… Minął pracusiów i człowieka o czerwonych,
przekrwionych oczach, w których głębi wyczytał pustkę i brak nadziei, a także jakiś nieodgadniony wstyd…
Wszedł do sklepiku, w którym „urzędował” jako sprzedawca…
- Dzień Dobry! – rzekł chyłkiem.
- Witamy! – odpowiedział głos pierwszej kobiety za ladą z szerokim serdecznym uśmiechem.
- Dobry!… – z lekkim zażenowaniem dopowiedział jakby przytłumiony ryk grubasa o oślizgłym usposobieniu, które można było wyczytać z oczu. Kierownik…
Poszedł na zaplecze, aby ubrać strój roboczy „Żabki”… Zielone – i kumka w trawie – pomyślał…
Na szczęście dziś jest piękna pogoda, więc Jozin z Bazin nie będzie się mnie czepiał. Czeskie filmy skończyły się już dawno z postępem w renowacjach PKP.
- Dobra! Poukładaj towar na półkach… Podłogę przeleciała Baśka rano.
Ruchomy czas pracy w sklepach spożywczych to dobra rzecz.
Zaczął najpierw od płatków śniadaniowych, następnie konserwy – i piwo „Zagłoba”, które wcześniej dostarczono…
- Jakiś absurd? – Pomyślał… Konfitury na półce były lekko „niewyraźne” – rozmywały się wśród reszty towaru -
a właśnie „Konfitury Babci Jadzi” schodziły z półek piorunująco szybko… Pomyślał, że pewnie w innych sklepach też
schodzą tak szybko z półek, więc nie będzie problemu, że będą lekko ukryte – niewysunięte – bo starsze Panie tutaj po nie przychodzą…
Do sklepu weszła nagle Pani w podeszłym wieku. Miała na sobie moherowy beret, a na nosie okulary… Uśmiechnęła się serdecznie.
- Dzień Dobry! – rzekła szczerząc zęby.
Jej pomarszczona twarz zdradzała dobroć i nieposkromioną żądzę życia, utajoną wewnętrzną duchowość, którą eksponowała – manifestując
przynależność do klubu „Mudżahedinów” – jak mawiał syn Witolda o starych dewotkach…
Zatrzymała się przy stoisku z gazetami i łypnęła okiem na gazety – „Show”, „Gala”, „Wysokie Obcasy”, „Uwarzam Rze” – dokładnie w takiej kolejności,
co spostrzegł Witold… Patrząc na okładkę „Wysokich Obcasów” posmutniała i westchnęła…
- W czymś mogę pomóc? – zapytał Witold.
- Czy wie Pan, że Jerzy Urban ostatnio zakłada spódniczki, aby szydzić z Prezydenta?
- Wiem, że Bóg umarł – tak jak pierestrojka podczas każdej dostawy towaru…
Z zaplecza wypełzł kierownik… Jechało od niego papierosami. Miał zepsute zęby, więc ciągle zaciskał je w złości, aby nie ujawnić swoich sardonicznych gestów, które firmowały jego nonszalancką postawę.
- Proszę Pani – ojejku! Och! była tu Pani wczoraj i kupiła Pani pieluszki. Jak się czuje wnusio? – uśmiechnął się przymilnie.
- Wnuczek rośnie jak na drożdżach – roześmiała się starsza Pani – tylko ciągle jeszcze nie wie, że buchalteria się nie opłaca -
rachunki już zapłaciłam, bo mąż zupełnie sobie z tym nie radzi… Biedaczyna… Ostatnio używał niebieskich tabletek, aby stanąć na wysokości
zadania, gdy młody zesrał się do nocnika stojącego w salonie tuż pod obrazem rodzinnym… Ach – sielanka… Myślę, że buraki cukrowe będą lepsze dzisiaj
niż kupno pampersów. Proszę Pana. Przepraszam za nietakt, ale chyba kupię – wezmę „Show”… – zarechotała.
Obsługa lekko się zmieszała…
- Złoty pięćdziesiąt, proszę. – rzekł Witold, powstrzymując śmiech.
- Sic transit gloria mundi… – łypnął okiem kierownik.
Pani wyszła z dumnie podniesioną głową – drzwi się same zamknęły – tak jak i otworzyły.
Z dworu słychać było już tylko szczekanie pasa, a potem pisk i skamlenia…
Dzień toczył się dalej – jak w każdej innej baśni…



„Dzień Flagi” – opowiadanie, autor : Sewer Ukleja


Robert był świetnym rzeźbiarzem. Umiał swoimi rękoma zdziałać cuda. Ilekroć brał materiał przerobowy w swoje dłonie – potrafił poskładać z klocków nieskończoności żywą materię.
Tym razem pijany siedział w knajpie – z notatnikiem, aby zrobić kilka szkiców. Może to zwykła
niedorzeczność – tak impasowo się mizdrzyć do ludzi… Jego wzrok przykuł kufel z piwem – a w nim wcale nie dionizyjski nektar – piwo o zielonkawym kolorze… Pomyślał sobie
o pszczołach, które pracują dla królowej, a wcześniej lecą ku kwiatom, aby je zapylić. Jakiś pszczelarz
wyciągał pewnie gdzieś tam plastry, aby potem z nich wyrychtować życiodajny dar niebios.
Przypomniał sobie, że ostatnio mijał, idąc ulicą dwie młode damy, sprzedające na tejże drodze
recepty – zastanawiał się, dlaczego są tu same… Stolik, przy którym stały gołębice z rozpostartymi
skrzydłami – tako mu się jawiły… Zachwycający był powab tych istot. Na ziemi bywające,
a myślące o kolibrach, które dzięki swoim dzióbkom cieszą się słodkościami, jakimi obdarza nas
ojciec „NATUR”(…) – bo w tej właśnie chwili zza lady wychylił się ON – majestatyczny starzec
z wesołością, ale i jakimś bezbrzeżnym smutkiem w oczach…
Robert pamiętał tę dyskusję :
- Witam Dobrodzieja, w czym mogę służyć? – rzekł z błyskotliwą życzliwością.
- Proszę Pana – czym ja Dobrodziej(?) – nie wiem – ale szukam czegoś na…
- Ból głowy? – przytaknął.
- Jakby Pan wiedział. – demiurg nie był zdziwiony – tylko skąd?…
- Widzę zmęczenie w Pańskich oczach, puchnie Panu szyja i nazbyt sędziwie Pan spogląda na moje towarzyszki.
- Dzisiaj jest dzień flagi, pogoda nie przebiera w środkach, więc jakie mam sprawiać wrażenie?
- Słyszał Pan o?…
- Tak, słyszałem o cudownych bartnikach, którzy potrafią uleczyć niemal każdą chorobę duszy, ale mam wrażenie,
że to bujda na resorach – tak jak homeopatia czy tabletki antydepresyjne, bądź relanium…
- Zazdrości Pan pszczołom ich żywota? Raz użądli i umiera – jedynie we własnej obronie. Dzisiaj
przywieźliśmy te słowiki miodu ciężarówką dostawczą – zakupioną na dopiero co rozwijającą się firmę -
jako drobni przedsiębiorcy – oczywiście – wie Pan, że jesteśmy zwolnieni z podatków?
- Nie bardzo to widzę – podatki i śmierć – dwie rzeczy pewne w naszym Kraju szczególnie.
- Pan premier zainwestował w nasz interes i się kręci… Reklamujemy przecież nasze wyroby
w najpoczytniejszej gazecie w Polsce?! To Pan nie wie, jakie z nas rekiny biznesu? -
Firma nazywa się „TUT & LIBERTE”…
- A ja jestem na statku kosmicznym wysłanym na orbitę, a teoria względności według pospólstwa głosi,
że 2 plus 2 równa się 5 – matematycy nie uznają pojęcia PRAWDY – jedynie pacyfistycznie usposabiają się do sofistyki.
Takie czasy… TUT mir uns, Panie Profesorze? Rousseau miód żre?
- Częstujemy każdą postać tu przybyłą, aby mogła spróbować, ale na cały słoik musi się zdecydować. – odparł uśmiechem.
- Lubi Pan bajki, Panie?… – Robert dopiero teraz zauważył na dobrotliwie w niego wpatrzone oczęta niebiańskich niewiast…
Zamyślił się, rozmarzył, posmutniał – sam nie wiedząc dlaczego. – La Fontaine miał mniej racji niż Ezop, Panie?… – kontynuował,
przełknąwszy w zmieszaniu ślinę.
- Panie Jansen… – puścił oczko.
- Wiedziałem, że jest Pan Niemcem. Na Opolszczyźnie geszeft to chleb powszedni…
- Jak kto woli – łupienie podatnika…
- Wasza kanclerz zapewniła nam raj podatkowy – do społu z Rothfeldem… Stasi i razwiedka mają ubaw! – sarknął Robert.
- Ile można czekać na przywrócenie normalności? Chcącemu nie dzieje się krzywda…
- Chciałbym, ale naprawdę nie mogę spróbować tego miodu – właśnie zmykam do knajpy napić się piwka miodowego. Bardzo mnie było miło, ale czas mnie nagli…
- Może jednak… – wyciągnął wizytówkę.
Zmieszany Robert wziął do ręki papierek, schował do kieszeni.
- Dziękuję.
Zamyślił się i odszedł. Odwrócił się jednak i zobaczył obojętność z lekką dozą życzliwości w oczach starca.
Smutek skrył się głęboko. Niema litość – przeszło mu przez myśl…
Ruszył w kierunku knajpki – wprost z ulicy 1-go maja… Przez dłuższy okres czasu szedł oszołomiony, nieprzytomny, zmieszany, szukając po jakimś czasie napisu „Rzemieślnik” na kilkupiętrowym budynku… Nie był to moloch.                                                                       – Skupisko istot pałętających się z telefonami służbowymi w okularach przeciwsłonecznych, eleganckich koszulach Pierdziela Kardena… – skonstatował cicho pod nosem…                                                                                                                           Kuglarz przed tym lupanarem wyciągał spod kapelusza karty, nie zdziwiło to rzeźbiarza – wszak niedaleko stał radiowóz policyjny… Może to dziwne – pomyślał – może za dużo wczoraj wypił i ma halucynacje – ruszył dalej… Gdyby mógł zapalić teraz papierosa – CARO… Ech… Minął bank chyłkiem i w końcu zasiadł w „Zagłobie”. Było pusto – wcześniej zamówiwszy piwo KARLSBERGER – „miła obsługa” – przeszło mu przez myśl…
Nad baldachimem nie wisiała flaga… Zapalił papierosa i uszczknął rąbka tajemnicy, która miała cierpki smak…
- Piwo miodowe na stanie nieobecne.




„Spotkanie W Centrum Handlowym” – OPOWIADANIE, autor : Sewer Ukleja


Kolejny deszczowy dzień nastał w okresie początkowej wiosny. Flora i fauna skryła się daleko
poza miastem, w parkach, na deptakach, na parapetach, gzymsach, w zoo – gdzie się dało.
Agnieszka szła do centrum handlowego trzymając w ręku parasol – mając nadzieję pooglądać
na wystawach modne buty, sukienki, spodenki, kuszące pończoszki i bluzeczki. Rozstała się
po raz kolejny z długo wyczekiwaną idealną miłością – chciała się cieszyć kroplami deszczu
i malutkimi kałużami, które jawiły się jej pod stopami, ale nie była w stanie wejść drugi
raz do tej samej rwącej wody – myślała jedynie o górskich potokach – może wyjeździe w góry
z koleżankami – gdyby tylko to można było zaplanować… Nie wiedziała, czy czegoś nie
zostawiła w domu – była ostatnio bardzo roztargniona. Przypomniało jej się, jak Rysiek opowiadał jej o Kasprowiczu i o szarlatanie – Przybyszewskim… Nie będąc kobietą nader androgyniczną – jedynie tęskniąc do upragnionej władzy nad mężczyznami – bała się anatemy wielu znajomych, których miała.
Nie mogła zatem zapomnieć o wizji roztoczonej przez Rycha o kobiecie-wężu w poezji Kasprowicza.
Jej najbliższe przyjaciółki miały już dzieci – ona niestety nie. Czekała na tego jedynego…
Wcześniejsi mężczyźni byli dobrze wykształconymi rzemieślnikami – tym razem trafiła na utracjusza – wiecznego studenta po przejściach – nie mogącego przełknąć gorzkiej pigułki miłości. Tłumaczył jej niejednokrotnie, iż to nie cynizm – tylko Diogenes zawiódł, a Platon napisał „Dialogi”… Niejednokrotnie powtarzał, że, gdy mężczyzna zrozumie kobiety, staje się zakamuflowanych „homosiem”. Nie mogła pojąć, dlaczego akurat czuje jakiś niesmak w stosunku do facetów uprawiających ze sobą seks. Z jednej strony zainteresowanie kulturą śródziemnomorską – z drugiej jakiś chory lęk przed dorosłością i ciągłe prawienie o Hamlecie oraz opowiadanie dowcipów na tematy damsko-męskie. Ryśka Agnieszka poznała przez koleżankę
i nie mogła oprzeć się wrażeniu, jakby go skądś znała. Może to był kolejny nicpoń, którym chciała się zaopiekować – miała wszak bardzo rozbudzony instynkt macierzyński z tytułu leczonej bezpłodności. Mogła myśleć tylko o adopcji. Pamiętała pierwszą chwilę spotkania. Założyła niegdyś konto na profilu randkowym. Odzywało się wielu chętnych, ale żaden nie potrafił sprostać jej oczekiwaniom – a to za brzydki, a to za stary, a to bez pieniędzy,
niezaradny życiowo, nieposiadający wyższego wykształcenia – et cetera, et cetera…
Gdyby nie Noemi – Rysiek dalej byłbym włóczącym się po klubach wiecznym tułaczem, dywagującym
nad sensem istnienia – szukającym drugiej połówki pomarańczy…
Spotkali się niegdyś we troje przy piwie i tak rozpoczął się od słowa do słowa płomienny i burzliwy romans Rysia i Agnes…
Teraz tylko oglądała wystawy reklam – a tam same manekiny bez wyrazu dostosowane do najbardziej
cudacznych kreacji. Minęła księgarnię. Na chwilę przystanęła… Stephen Hawking „Bóg a Wszechświat” – dostrzegła tytuł książki…
- Przecież nie ma Boga… – cicho westchnęła.
Ruszyła dalej kołysząc biodrami. Była ubrana w leginsy, halkę i balerinki, na szyi miała złoty naszyjnik – pamiątkę po babci i srebrny łańcuszek na ręce zakupiony u pobliskiego jubilera przez jej EX-partnera.
Denerwowało ją, że srebro i złoto ze sobą kontrastuje, lecz nie potrafiła zapomnieć momentu ich rozstania.
- Wszędzie te głupie wystawy! Dla kogo ja się stroję? – pomyślała.
Dotarła w końcu do centrum handlowego. Nadal padał deszcz, a niebo było zachmurzone. Wtargnęła do środka dzięki obrotowym drzwiom i przystanęła na chwilę zamyślona.
- Może Julka jest w pracy? – rzuciła śmiało w myśli.
Wystrój centrum handlowego był typowy dla obiektów dwudziestego wieku. Młodzi ochroniarze w garniturach, szyby wpatrujące się w ludzkie oblicza, blaszane schody, z gumową obręczą prowadzące w górę i w dół.
Po bokach były sklepy z damską bielizną. Dalej zataczająca koło kaskada, przy której można było nabyć odzież sportową.
Nawet nie starała się zwrócić uwagę na to, w jaki sposób patrzą na nią mężczyźni przemierzający pawilon.
Była kobietą bardzo urodziwą o krągłych kształtach, zgrabnych nogach, śniadej cerze – blond włosach i zielonych oczach, kościstych policzkach, nienagannej cerze i płomiennym spojrzeniu. Żaden samiec alfa nie mógł się oprzeć
rzuceniu okiem w dół i w górę, a gdy ją mijał tylko ukradkiem się odwracał. Nieśmiali mężczyźni mijali ją, okazując lekkie zakłopotanie – ale na takich nie zwracała uwagi. Starała się grać niedostępną.
Zgrabnie poruszając się – ruszyła w kierunku ruchomych schodów i udała się na dół.
Spojrzała na zegarek…
- Jula, bądź tylko! – wymamrotała pod nosem ze zniecierpliwieniem.
Podróż w głąb krainy cudów trwała krótko, Ciągle poprawiała włosy i patrzyła na przyczepione do paznokci błękitne klipsy.
Na ławeczce siedzieli licealiści – kilku chłopców i trzy dziewczyny.
- Pewnie uciekli z lekcji. – pierwsza myśl.
Parskali śmiechem i popisywali się przed dziewczynami, który patrzyły po sobie z niedowierzaniem.
Udała się „Almy”, aby zrobić zakupy na dwa dni z rzędu. Trwało to chwilę, chciała jak najszybciej widzieć się ze swoją przyjaciółką pracującą w księgarni. Wzięła koszyk, zrobiła trochę kroków i wybrała dużo świeżych owoców, warzywa, kilka bagietek, kotlety, parówki sojowe, soki, otręby pszenne, mleko
i butelkę pół-wytrawnego wina. Zapłaciła za pomocą karty i ruszyła w kierunku księgarni…
Rozpromieniła się w jednym momencie, cały smutek zniknął.
Przy kasie stała jej siostrzana dusza. Jakiś starszy Pan w kokieteryjnym kapelusiku, lekkim – delikatnie rozpiętym płaszczu,
sportowym sweterku i eleganckich, lecz schodzonych już butach właśnie płacił gotówką za nabytą książkę.
- Hej! – rzuciła Agnieszka, patrząc z zaciekawieniem na mężczyznę.
- Hejnał dzwoni, dzwony dzwonią, bezszelestną wiosny wonią, oj(…) słowiki – co też ludzie,
porabiają w starej budzie, kompradory i maślaki, delikatnie – wykpij takich. Ileż życia
nam przysłonią – kup tę książkę – klaśnij w dłonie… Na konie – na błonie… – uśmiechnął się
spod wąsa i poprawił kapelusz, kłaniając się ukradkiem. – Miłego dnia Paniom życzę.
Włożył książkę do teczki i wyszedł pogwizdując.
- Co to za dziwak… Julio? – ludzie naprawdę mają problemy – ech…
- Kupił „Cichociemnych” – pewnie następny szermierz sprawiedliwości…
- Może to Doktor Jekyll i Mr. Hyde w jednym? – Chowa pod tym kapeluszem swoje kompleksy. HAHAHA!!!
- No wiesz – przybrała pozycję czajniczka – lepszy taki niż gruboskórny wieśniak. – zachichotała.
- Faceci…
- Mapety, Dżuli, Mapety… Ciasteczkowy potwór i tylko tyle.
- Ale on mówił, że mnie kocha.
- Nie Ty jedna dałaś się nabrać. Kieruj się zawsze sercem – mawiają – tylko jak?
- Nie pier… nicz, laska. Znowu jedziemy w góry z chłopakami – będzie fajnie – zobaczysz!
- Pod warunkiem, że znowu nie zostanę sama z zapasem wódki…
- HA, HA… Bardzo śmieszne.
- Już ci tyle razu mówiłam, że wolę pojechać z Robertem nad morze w tym roku – zadecydowaliśmy.
- On zadecydował nie ty.
- Mężczyźni nie kochają kobiet, których nie potrafią zrozumieć – jeszcze tego nie rozgryzłaś?
- Nie sądzę. Oni tylko kochają to, co mają pomiędzy no-ga-mi. Nic i aż tyle.
- Spłyciłaś relację – przecież nie braliście ślubu.
- Ja wiem, ale… To nie fair.
- Życie nie jest fair, ale jedyne, co ci mogę doradzić to sięgnąć do szuflady… I się upić. -
zasłoniła usta z ukazując pozorne zawstydzenie.
- Przyjaciół poznaje się w biedzie. HA, HA! – Agnieszka poprawiła włosy.
- Okej – porozmawiamy o tym w ten weekend, gdy wyjdziemy… Skoczymy na jednego.
- On mi zawsze mówił, że baby to plotkary, ale – phi! Skoro oni mogą dzisiaj wszystko -
dlaczego my nie? – uśmiechnęła się, unosząc tryumfalnie głowę.
- Okej, Laska. Nie ma sprawy. Ja muszę jeszcze ponaklejać ceny na pozostałe książki i je wystawić
na sprzedaż. Kup nowy Vogue – zobaczysz, że Angelina Jolie ma gorsze problemy niż ty, więc nie bój nic.
- Tego kwiatu pół światu, mała. Hie, Hie… Dobra, zmykam.
Wyszła, kołysząc biodrami. Lekko łysawy facet wyjrzał zza lady.
- Co zaglądasz, Hubert? Życie ci nie miłe?
- Eeee… Jeśli nie lubisz poniedziałku – pomyśl o Środzie… Julka – proszę… Szefostwo
nie przyjęło na stan „Pani Bowary”, więc jakie to ma znaczenie? Zmienię muzykę na Presleya…
Może „Only You”? Zapomniałem – boli cię dzisiaj głowa…
- Tak, Hubi – boli mnie głowa. Tylko pomyśl… Pamiętaj, co ci wczoraj mówiłam – nie pij już więcej
sam. Żyj w realnym świecie – tu i teraz jak Twój ukochany Kierkegaard.
- On nie był mizantropem. – spojrzał na zasępioną dziewczynę spuszczając głowę i dość bezprecedensowo unosząc brwi.
- W piątek w telewizji puszczają doktora „House’a” – może czegoś dowiesz się o życiu…
- Francja elegancja, O! Dżuli!… – westchnął.
Poszedł na zaplecze. Dziewczyna łypnęła okiem na roześmianą młodzież.
- Teraz się spróbujemy… – sarknęła ze skwaszoną miną. Otworzyła zeszyt, wyjęła jabłko i zatopiła w nim zęby.



„Niech się święci święto pracy!” – OPOWIADANIE, autor : Sewer Ukleja


Marcin mieszkał z rodzicami mimo tego, że dobiegał już czterdziestki. Skończył technikum rolnicze, którego nie wspominał dobrze. Czas wolny spędzał korzystając z internetu
i popijając piwo. Czasem pytany ironicznie przez pracowników spółdzielni inwalidów o to,
jak wspomina szkolne lata – uśmiechał się jedynie i mówił :
- Żeby żyć nie można rzucić siebie w przeszłość. Nie będę mówił tego przy dorosłych.
Akademia Pana Kleksa skończyła się marszem wilków, a mur berliński zburzyli Żydzi.
Miał zawsze pomysł na to, jak skorzystać ze swojego nieprzeciętnego intelektu, aby nie czuć się całkowicie odtrąconym przez kaleków i swoimi wrednymi odzywkami lizusów odstraszyć, a żartownisiów sobie zjednać. Jednakże tych pierwszych częściej było więcej.
Tego właśnie – pamiętnego dnia – wyszedł, utykając, z domku jednorodzinnego położonego na skraju miasta.
Wiosenny słoneczny poranek nie dawał się we znaki bolącemu stale biodru wspartemu o kuli po przebytej ciężkiej
operacji – pozostałości po chorobie Heinego-Medina. Zdjął czapkę, by szczycić się swoim bardzo wysokim czołem
i resztką włosów, które się ostały. Na nosie miał okulary z zakładanym filtrem przeciwsłonecznym. Nosił często starą marynarkę z pozorowanymi łatami na łokciach, dżinsowe spodnie i mokasyny.
Uśmiechnął się w kierunku wszechmocnej gwiazdy naszego układu planetarnego i westchnął westchnął niczym obłożony anatemą Mikołaj Kopernik…
Doszedł, kuśtykając, na pobliski przystanek – gdzie gwarnie gromadziła się młodzież czekająca na autobus do szkoły lub na uczelnię.
Dostrzegł skierowane na siebie spojrzenia – następnie szepty dziewcząt stojących w rogu przystanku przy rozkładzie jazdy.
- Madmuazels, Damen und Herren – ja przepraszam, ale armata strzelnicza zasłoniła mnie widok tego krajobrazu – pogorzeliska po bitwie naszych przodków. Nie łudźcie się – dzwonnik z Notre Dame nie pierdolił się z Belle, a Baudelaire był homoseksualistą gustującym we wszystkim, co się ruszało -
szczególnie w chłopcach. Pinokio i jego stale rosnący nos służył jego ojcu – Geppetto jako łechtaczka, bo biedny starzec nie mógł zaspokoić żony…
Na przystanku wszyscy zamarli – było może ponad dwadzieścia osób.
- Jeśli się dziwicie – ciągnął dalej – dlaczego liberałowie szczają do michy z wodą święconą – zapytajcie
Bolka i Lolka – oni wam odpowiedzą. Trójkąt pitagorejski przedstawia odwieczną Prawdę o nierównym podziale sił w stadzie. Dwie przyprostokątne to sado-masochistyczna jednia, dzięki której mózg kobiety przeistacza się w mężczyznę – nie mając pojęcia o przeciwległym dłuższym boku…
- Żałosne… – rzekł student, szczerząc bielutkie zęby, przeczesując dobrze wymodelowaną fryzurę,
spoglądając na błyszczący zegarek, prostując swoje ciało o atletycznej budowie przy ponad
stu osiemdziesięciu centymetrach wzrostu – był wyższy o głowę od Marcina – do tego jak się zdawało – nowe Levisy bądź Big Stary – trudno było stwierdzić, na pewno białe buty Nike’i, flanelowa koszula i kurtka dżinsowa.
- Ech – mężczyzno! Czy nie znasz tej przypowieści o kulawym i ślepcu? Jak to jeden drugiego prowadził i w końcu finał był tragiczny?
Dandys wykrzywił usta i spojrzał na komórkę.
- Złodziej czasu – Ipad, Skuter, Harley, Samochód na resorach – BMW, Bentley i inne skurwysyńskie szpanerstwa w naszym kraju? A w tym kraju tajemnica – na granicy jest strażnica… Nałkowska dałaby Panu w ryj, gdyby Pan nie zadzwonił!
Wszyscy zastygli w zmieszaniu i wstydzie – prócz Marcina, który zdjął plecak i wyciągnął z niego sok pomidorowy.
- Piękna pogoda. – rzekł przechyliwszy butelkę i wziąwszy łyk.
Autobus nadjechał. Nikt nie odważył się wsiąść pierwszy.
- No – dalej – Panowie i Panie – żwawo! Nie guzdrać się!
Kwiat narodu zaczął wsiadać do autobusu, a bohaterski kaleka wszedł do środka, usiadł z tyłu autobusu. Zaczął patrzeć przez okno.
Przez całą drogę w autobusie słychać było szemranie, ale ucichło kiedy Marcin wysiadł na odpowiednim przystanku.
- Jupikajej, wydymańce! – rzucił sardonicznie i ruszył w kierunku spółdzielni.
Minął supermarket, wieżowce, poruszając się po nierównych płytach chodnikowych, aż dotarł na działki.
Otworzył blaszaną furtkę, która zapiszczała mezzosopranem i kulawą nogą pomacał badawczo rozsypany żwir…
- Wiedziałem – asfalt czy marmur… Jeden WUJ! – chrapliwie syknął.
Zrobił kilka kroków i zatrzymał się, patrząc na starszą Panią pracującą w ogródku…
Miała na głowie skromną chustę, długą haftowaną spódnicę w kwieciste wzory, która zasłaniała jej szczupłe ciało, a na nogach kremowe sandały.
- Dzień dobry Panu! – uśmiechnęła się stając na równe nogi z pozycji półklęczącej, odstawiając wiaderko na bok.
- Dzie… Dzień dobry! – rzekł lekko zmieszany.
- Dzisiaj mamy Święto Pracy…
Przeczesał lekko łysinę i się zamyślił.
- Tak – zupełnie bym zapomniał. Kapitał ludzki ma dość – Francisco Franco był faszystą podobno?
- Maria Magdalena była podobno kochanką Pana Jezusa, ale pewien pisarz chyba zapędził się w kozi róg…
- Więc Pani myśli, że inwalida nie może być ateistą? – łypnął okiem.
- Skoro pochodzimy od kosmitów a Pan wybiera się na Melmac?
- Racja. Dłoń na jabłoni położył chyłkiem, ja zgasnę, cierpieć wszakże chciałem… Do czego prowadziła myśl średniowieczna?
- Mówi Pan o?
- Dantejskich mękach, proszę jaśnie Pani.
- Księża to tylko ludzie, proszę Pana.
- Lecą kiry – piekielne wstęgi – jak piesek – my się boga bójmy jeszcze… Nicość wszeteczna…
- Rozumiem, że nie cieszy się Pan dzisiejszym dniem?
- Ja tylko przywołuję epokę feudalizmu.
- Ja wiem tylko, że komuniści mają dzisiaj święto – to mi wystarczy.
- A mnie nie. Fakt – wracam do domu, ale miło było z Panią porozmawiać.
- Ora et labora, Panie?
- Marcinie… Labora und Ora?… Pani…(?)
- Marto.
- Bardzo mi było miło.
- Ciekawe spotkanie – po co tyle goryczy – niech że się Pan uśmiechnie.
- Uśmiechnij się do świata – a świat się do ciebie uśmiechnie? To nie dla mnie. Naprawdę muszę już iść.
- Dobrze. Jak Pan chce. Ja się do Pana uśmiecham. – delikatnie uniosła kąciki ust.
Marcin poczuł się głupio jak nigdy. Znów zdenerwowany chciał miotać piorunami niczym Zeus w kierunku całego świata, a spotkał taką łagodność, którą pogardził.
- Bioderko, obrażam się na ciebie. – rzucił szeptem, ukłonił się lekko naciskając ręką o kulę. Ruszył w swoją stronę. Doszedł na przystanek. Minął wieżowce, sklep.
Podjechał żółto-niebieski autobus.

„Samotność w sieci – czyli alternatywne Łykendowe Szaleństwo” – OPOWIADANIE, autor : Sewer Ukleja


Był piękny, słoneczny wiosenny dzień. Nastał łykend. Hubert pomimo zaproszenia na lybację alkoholową złożonego mu przez kumpli, został w domu. Chciał pograć w gry komputerowe,
a następnie poczytać nową książkę nabytą w księgarni, w której pracował.
Mimo że napisał kilka lat temu pracę magisterską na kierunku Filologia Polska,
czuł wewnętrzną pustkę z powodu zerwanych zaręczyn przez jego byłą narzeczoną.
Mieszkał w kawalerce o przeciętnym metrażu. Ściany pomalowane pomarańczową farbą,
panele ciągnące się od kremowej glazurowej kuchni – oddzielonej od całości drewniano-sklejkowymi
częściami, telewizor plazmowy i materac wodny obok szafy typu Komandor. Z boczku była łazienka oddzielona płytą karton-gipsową, a kafelki w kolorze bordowym, biała kabina prysznicowa i biała toaletka nad białym zlewem – do tego biały klop…
Ostatnio założył wbrew przyjaciołom konto na profilu randkowym i czekał na miłość – która jawiła mu się jako gra w totolotka
bądź jaskrawe światło w kalejdoskopie, gdy spojrzy się trzymając go skierowanego
w stronę słońca. Nic już nie było takie jak dawniej. Miał kompleks z powodu
utraconych przedwcześnie włosów na głowie, lekkiej nadwagi i problemu z nadmierną potliwością – szczególnie gdy się stresował.
Wszedł do domu około godziny osiemnastej do swojego mieszkanka, położył z rozżaleniem plecak na fotelu przyległym do ściany w środkowej części całego pomieszczenia, gdzie kuchnia była połączona z sypialnią. Zdjął buty i skarpetki, umył nogi, korzystając z kabiny prysznicowej i ubrał kapcie.
Następnie przygotował sobie klopsy firmy „PudlYszkY” oraz chleb – do tego sok „Ja-kuP”…
Usiadł, włączając laptopa i powiedział sam do siebie :
- Flaubert miał rację, jeśli idzie o kobiety. Może to, że lubią skórę, furę i komórę,
wysokich, przystojnych brunetów – nie jest kamuflowane aż tak ,jakby się mogło wydawać, lecz ja mam przynajmniej rozum i godność czałowieka… Co mi po tym, skoro wszystko, na co mogę liczyć – to oglądanie iluzorycznych kształtów rubensowskich w internecie…
Zjadł obiado-kolację. Podszedł do fotela. Odłożył plecak na bok. Usiadł.
Wysączył trochu soku prosto z butelki. Wyjął z szuflady paczkę papierosów.
- Właśnie rzuciłem, a teraz znów pocą mi się ręce. Ech…
Otworzył FejsBuka. Sprawdził statusy swoich przyjaciół…
- Same kurewskie Słit Focie. Piękne i puste, zdradliwe ryje koleżanek moich koleżanek, które znają każdy detal z mojego życia, bo lubią plotkować. Szukają jakiegoś zapchajdziury lub bogatego męża, którego potem będą mogły zdradzać… O kant dupy rozbić to wszystko…
Wyciągnął papierosa z paczki i zapalił.                                                                                  -Na portalach randkowych to samo – tylko, do chuja – zakamuflowane – z tą różnicą, że można znaleźć młode mamy z aspiracjami, które po ciężkich przejściach szukają romantycznego zapchajdziury… – westchnął wypuszczając z ust dym.
Zadzwonił telefon. Odebrał :
- Heloł! Schronisko imienia świętego Alberta, słucham?
- Nie pierdol, Hubert – tylko wpadaj do knajpy na kielona albo na piwo.
- Rysiek, stój Halina! Ty masz równo z górki – a ja nie. Jestem zmęczony, daj mi spokój.
- Dobra. Wiem, że dalej uważasz mnie za drugie wcielenie Przybyszewskiego, a siebie za Kasprowicza – ale naprawdę to już przeszłość, więc nie gadaj bzdur – tylko sensownie porozmawiajmy.
- Okej… Czy uważasz, że Percy Shelley byłby za wiosennymi piknikami, gdyby nie to samo, że Schiller też był kutasem?
- Szmery bajery, Hubi… Liczą się tylko fakty.
- Istnieję, więc jestem. Odezwij się jutro, Rysiek. Ma do mnie dzisiaj wpaść Julia na winko, ale jestem tylko jej przyjacielem – jak wiesz, dżentelmeni o kobietach nie rozmawiają, więc urwijmy temat.
- Nawet taki utracjusz jak ja o tym wie. Rób, co chcesz, Tygrysku – pamiętaj, że będę pamiętał.
- Tymczasem, Kochanie.
- Ciao!
- Ciao Darwin, Rysiu!
Rozłączył się. Zaciągnął się dymem.
- Pewnie śmierdzi papierochami, ale Julce to nie będzie przeszkadzać. W końcu się przyjaźnimy… Z wykrzyknikiem – do cholery!
Hubert wyłączył komputer, aby uciąć sobie drzemkę.
- Wdepnie tu o dziewiątej, więc jest jeszcze czas. – burknął.
Sen miał dziwny. Pływał w krystalicznie czystej wodzie, w bliżej nieokreślonej zatoce morskiej, kiedy nagle nadpłynął statek. Obudził się spocony.
Była dwudziesta trzydzieści.
- Trzeba wziąć prysznic. – ziewnął.
Zrobił, co miał do zrobienia w tej jako pamiętnej chwili. Zostawił tylko bródkę – głowę ogolił na zero kila dni temu, więc wyglądał jak lepsza wersja Andree Agassi – tylko jego rakieta penisowa miała mniejszą wartość dla konsumentek czy pedałów – na hetero, homo czy też transseksualnym rynku wszędobylskiego seksualnego BOOM(!)…
Zadzwonił domofon. Hubert zamyślił się i po chwili wziął do ręki słuchawkę.
- Tak?
- Nie. Hubert to ja!
- Proszę bardzo, przybywaj.
Rozległ się bzyk nazbyt charakterystyczny dla domofonów umieszczonych w domkach kilkupiętrowych nowego budownictwa.
Otworzył drzwi. Jego oczom ukazała się „gotka”. Czarne pończochy, glany, krótka spódniczka odsłaniająca kształtne nogi i głęboki dekolt uwidaczniający kształtne piersi – obok których można było dostrzec czarny koronkowy stanik.
- Witam, Borgia! Więc wpadłaś na winko?
- Wpadam i wypadam za godzinę – może dwie- chyba… Krejzolki nie każą na siebie czekać.
- Proszę. – odsunął się na bok i skierował rękę w kierunku wnętrza pomieszczenia.
- Dzięki. Już wchodzę… – wyciągnęła czerwoną szminkę z torebki i maznęła nią po ustach.
- Nie kokietuj, tylko właź.
- Okej, okej. Nie poganiaj mnie, bo się w sobie zamknę. – przewróciła gałkami, jakby powiedział coś strasznego.
- Sarkać to sobie możesz. Rysiek też to lubi…
- Kajdanki i pejcze zostawiłam w domu. Nie panikuj, Hubi.
- Julka. Okej – Anton Szandor La Vei, gdy umierał – zauważył, że jest idiotą. Był nim także Alistair Crowley – a jakoś w świecie kultury i sztuki to niemal ikona…
- Wiem, wiem, jak na tę sprawę ssss-pe-o-glądasz z przymrużeniem oka.
- Może jednak sobie pójdę? – przymrużyła oczy.
Wiem, że to kawał i że Rysiek…
Zadzwonił telefon i rozległy się dźwięki muzyki.
- Sisters of Mercy! – szepnął z udawanym zdziwieniem.
- Moment, Hubi! – wyciągnęła telefon z torebki.
- Tak… On wie… Może po prostu ma dzisiaj gorszy dzień… Okej… Przyjdzie… No, tak… Nie, nie… To nie tak… Dobra… Okej… Okej… Mhm, Mhm… – chrząknęła. – Rysiek powiedział, że jeśli nie weźmiesz ze sobą tego Mamrota i nie pójdziesz z nami – nazwie cię hybrydą Hasioka i pana Stacha z Rancza… What ever that means… Paniatno, Hubi?
- Idźcie beze mnie. Ja chciałbym jeszcze trochę potęsknić…
- Będziesz tęsknił i tęsknił… Ojej… Jak chcesz. My idziemy… HEJ!
- Hej! Hej!
Wyszła za drzwi. Patrzył tylko na jej kocie ruchy i kształtne seksowne biodra, gdy schodziła po schodach…
Zamknął drzwi.
- Winko obalę sam. Paczkę fajek mam. Monopolowy blisko – komputer to moje bombowców lotnisko.